wtorek, 23 maja 2017

Rozdział 1: Wyklęci

Blog został założony w 2012 roku, a pierwszy post publikuję dzisiaj. Takie rzeczy to tylko ze mną.
Jednak dopiero teraz czuję się na siłach, żeby napisać to, co od dawna tkwiło w mojej głowie. Mam nadzieję, że wam się spodoba. Miłego czytania!

 (ja wiem, że imię tej agentki FBI jest dziwne, ale wzięłam je żywcem z mangi, serio)

* * *

Druga czterdzieści osiem. 
Dość młoda godzina, pomyślał L, wrzucając dziewiątą kostkę cukru do filiżanki. Wymacał prawą dłonią łyżeczkę, po czym zaczął powoli mieszać kawę, wpatrując się jednocześnie w monitor komputera, który był obecnie jedynym źródłem światła w pokoju hotelowym. Jego oczy poruszały się szybko, śledząc z najwyższą dokładnością szczegóły dotyczące ostatnio zarejestrowanych zgonów wśród przestępców.
Z każdą minutą irytacja L'a pogłębiała się i mężczyzna czuł, że jego cierpliwość jest właśnie wystawiana na ciężką próbę. Upłynęło już osiem dni odkąd otrzymał wiadomość o nietypowych listach pożegnalnych, jakie zostawiają niektóre ofiary Kiry. Udało mu się odkryć fragment zaszyfrowanej w nich wiadomości, lecz najważniejsza część wciąż pozostawała nieodgadniona. Detektyw przeczuwał, iż pozostało mu jedynie czekać na następne morderstwo, co – w jego mniemaniu – oznaczało porażkę. A L nie znosił przegrywać. Z uporem małego dziecka wciąż na nowo przeglądał informacje, które otrzymał od Watariego w tej sprawie, z nadzieją, że uda mu się znaleźć choć jeden mały szczegół, jedno najdrobniejsze przeoczenie, dzięki któremu byłby w stanie wyprzedzić swojego przeciwnika choćby o krok. Ta maleńka przewaga mogła zadecydować o losach całej sprawy. 
Długie godziny spędzone przed komputerem nie zdały się jednak na wiele, a fakt, iż oprócz ciągłego analizowania tysiąca informacji naraz musiał jeszcze toczyć nierówną walkę ze snem, wcale mu nie pomagał. Co prawda kolejna filiżanka mocnej kawy rozjaśniła nieco jego umysł, ale L zdawał sobie sprawę z tego, iż za chwilę zbawienna kofeina przestanie działać, a on znów popadnie w senne otępienie. Wiedział też, że wkrótce jego organizm zacznie protestować wobec ciągłego traktowania małej czarnej jako substytutu drzemki. Nie mógł jednak pozwolić sobie na sen. Jeszcze nie.
"L, czy wiesz, że bogowie śmierci..."
Samo pojęcie "bóg śmierci" brzmiało dla niego absurdalnie i detektyw powątpiewał, że coś takiego w ogóle istnieje, jednak obudził się w nim dziwny niepokój. Mężczyzna uważał za wysoce prawdopodobne, iż Kira wysyłając mu wiadomości tego typu chce odwrócić jego uwagę od swoich faktycznych działań, co z całą pewnością nie wróżyło nic dobrego. Zwłaszcza, że ostatnio zmarli przestępcy przypominali ofiary jakiegoś chorego eksperymentu – być może morderca planował coś wyjątkowo paskudnego i chciał dokładnie przetestować swoją moc, nim przystąpi do realizacji tego celu... Tak czy inaczej, na chwilę obecną L nie miał żadnych innych poszlak, więc postanowił skupić swoją uwagę na listach, choćby i okazało się, że poświęcił trzy doby ze swojego życia na marne.
Dwie kawy później do uszu mężczyzny dotarł głos Watariego, zniekształcony przez komputerowy mikrofon. L aż podskoczył – już od jakichś dwóch minut miał zamknięte oczy i powoli odpływał w sen. Staruszek nie miał jednak w zwyczaju niepokoić go o tak późnej porze, chyba że miał do przekazania coś naprawdę ważnego, więc detektyw całą siłą woli zmusił się do skupienia resztek uwagi na jego słowach. 
– L, masz telefon od dyrektora FBI – usłyszał.
Mężczyzna leniwie podniósł głowę i otworzył oczy tak szeroko, jak tylko pozwalało mu na to zmęczenie. Pełen złych przeczuć, jednym kliknięciem myszki odebrał rozmowę.
– To ja – odezwał się znajomy głos po drugiej stronie kabla. – Mam przed sobą raport, w którym napisano, że wszyscy nasi agenci wysłani do Japonii nie żyją. Każdy z nich zmarł na atak serca. To chyba jasne, że Kira za tym stoi.
L zaklął w myślach. Cała dwunastka nie żyje? Takiego obrotu spraw się nie spodziewał.
– Słuchaj... – kontynuował dyrektor FBI. – Przykro mi, ale to już postanowione. Wycofujemy się z udziału w śledztwie.
Detektyw milczał. Nawet nie śmiał protestować. Ponownie chwycił łyżeczkę do herbaty i ścisnął ją mocno, wyładowując swoją frustrację na przedmiocie.
– L, dzwoni szef Yagami – zakomunikował Watari tuż po tym, jak dyrektor zakończył rozmowę.
Yagami? To zwykle również oznaczało kłopoty.
– L, właśnie dostałem telefon od dyrektora FBI. Dowiedziałem się, że poprosiłeś go o wysłanie dwunastu agentów FBI do Japonii, żeby śledzili każdego, kto jest powiązany z dochodzeniem.
Cudownie. Tylko tego brakowało żeby Yagami dowiedział się o agentach.
Trzymana przez niego łyżeczka wygięła się nieco.
– Tak, to prawda.
– I jak masz zamiar mi to teraz wytłumaczyć? – zapytał Yagami ze złością. – Jesteśmy podejrzanymi we własnym śledztwie?!
– Stwierdziłem, że to konieczne jeżeli zależy nam na ustaleniu tożsamości Kiry – odparł L, nie zmieniając tonu głosu ani odrobinę. Jedyną widoczną oznaką złości, która wrzała w nim jak ukrop, była owa nieszczęsna łyżeczka – wygięta tak mocno, że nie nadawała się już do użytku.
– To niedopuszczalne! Nie mogę uwierzyć, że nas szpiegowałeś! Garstkę ludzi, którzy zgodzili się z tobą współpracować!
Z głośników komputera dobiegł go odgłos kroków, a potem przytłumione rozmowy pozostałych policjantów z kwatery głównej śledztwa. Najwyraźniej Yagami pod wpływem emocji zapomniał się rozłączyć.
– Wiedziałem od samego początku, że nie możemy mu ufać...
– Ważniejsze jest teraz to, że Kira zabił tych wszystkich agentów FBI. To oczywiste, że pozbędzie się każdego, kto stanie mu na drodze, niezależnie od tego, czy jest przestępcą, czy nie.
– I tak właśnie wygląda jego tak zwane poczucie sprawiedliwości. Przecież to zwykły morderca.
Ostry, przenikliwy dźwięk dobiegający z głośników komputera oznajmił L'owi, że ktoś w końcu zdecydował się przerwać rozmowę.
– Jest jeszcze coś – odezwał się znowu Watari. – Mamy kolejną ofiarę. I... Znaleziono też list pożegnalny.
Złość opuściła L'a na krótką chwilę, ustępując miejsca rosnącej ekscytacji, jaka towarzyszyła mu za każdym razem, kiedy wiedział, że jest bliski rozwiązania zagadki. List pożegnalny. Brakujący element układanki. To właśnie na to czekał przez osiem długich dni.
Kilka kliknięć myszką i na ekranie monitora pojawiło się zdjęcie listu, napisanego niemal w identyczny sposób, co pozostałe. Na pierwszy rzut oka była to wiadomość kompletnie pozbawiona sensu i przeciętny człowiek zapewne by ją zignorował, jednak L'a od zwykłego śmiertelnika dzieliły lata doświadczeń w pracy detektywa, które nauczyły go dostrzegać drugie dno tam, gdzie go teoretycznie nie ma. Wystarczyło po prostu przeczytać znaki rzędami od lewej, a nie kolumnami od prawej. To takie proste! A potem już tylko dopasować brakujące słowa do pozostałej części zaszyfrowanej wiadomości...
"L, czy wiesz, że bogowie śmierci uwielbiają jabłka?"
Detektyw rozmasował sobie czoło. Od natłoku myśli rozbolała go głowa i czuł, że może za chwilę eksplodować. Jeszcze kilka minut wcześniej narzekał na bezczynność i brak możliwości wykonania kolejnego ruchu, i nagle otrzymał szokujące informacje jedna po drugiej. Choć starał się nie okazywać tego nawet przed samym sobą, wiadomość o śmierci agentów FBI bardzo nim wstrząsnęła. Wiedział, że to była jego wina. Kazał im śledzić grupę osób, wśród których musiał być Kira – równie dobrze mógłby wysłać ich na misję samobójczą. Z drugiej strony nie podejrzewał, że jego przeciwnik pozbędzie się wszystkich za jednym zamachem. I skąd wziął ich nazwiska? Dla osoby postronnej, nawet tak inteligentnej jak Kira, zdobycie danych agentów FBI nie było wcale proste. I ta zaszyfrowana wiadomość... Z początku L potraktował ją jak zwykłą kpinę, jednak im dłużej myślał, tym większy niepokój go ogarniał.
Bogowie śmierci...
A co jeśli oni... istnieją naprawdę?
Jeszcze jedna kawa. L czuł, że nie dane mu będzie zasnąć tej nocy. 

 * * *

– Robert, zabiję cię.
Młoda, drobnej postury Amerykanka, ubrana ściśle według norm narzucanych przez kolorowe magazyny, zaciągnęła się papierosem i dmuchnęła dymem prosto w twarz mężczyzny siedzącego obok niej.  Robert zakasłał ostentacyjnie, po czym spojrzał na swoją towarzyszkę.
– A mogę przynajmniej wiedzieć, z jakiego powodu? – zapytał.
– Miałeś mi wczoraj przesłać kasę za zakupy na Amazonie, ty dupku – odparła dziewczyna, odgarniając blond włosy na plecy. – Potrzebuję tego, do cholery. Czynsz się sam nie zapłaci, wiesz?
– Wybacz, Becky, ale naprawdę miałem inne sprawy na głowie. Prześlę ci dzisiaj.
– No, ja mam nadzieję.
Robert westchnął i zerknął przez okno. Siedzieli w Excelsior Cafe w centrum Shibuyi, gdzie jak zwykle było mnóstwo osób, nawet w strefie dla palących, przez co Becky miała kolejny powód do narzekania. Robert zamyślił się na chwilę, śledząc wzrokiem przechodzących na zewnątrz ludzi – grupki rozchichotanych dziewcząt w szkolnych uniformach, wystrojone od stóp do głów w markowe ubrania kobiety, które zaskakująco sprawnie poruszały się na wysokich obcasach, wreszcie miejscowych dziwaków ze sterczącymi irokezami czy włosami we wszystkich kolorach tęczy, jakich akurat w tej dzielnicy Tokio spotkać było nietrudno. Lubił obserwować przechodniów. Zawsze go to w pewien sposób uspokajało, pozwalało choć na chwilę odpędzić czarne myśli. A nie był tego dnia w najlepszym nastroju i, prawdę mówiąc, nie miał ochoty się z nikim widzieć, ale uznał, że przekazanie swoim przyjaciołom wstrząsającej wiadomości, jaką otrzymał w nocy, jest jego przykrym obowiązkiem.
Słowo "przyjaciele" było może trochę na wyrost, bo oprócz Chase'a, z ludźmi zgromadzonymi ciasno wokół okrągłego stolika nie łączyła go jakaś szczególna więź, jednak prócz nich nie miał w tym mieście nikogo, z kim mógłby porozmawiać o czymś innym niż o pogodzie. Wprawdzie w Japonii spędził już ponad trzy miesiące, ale w znajomości języka i kultury tego kraju uczynił stosunkowo niewielki postęp i nie udało mu się zaaklimatyzować – po części również dlatego, że nie chciał i nawet nie próbował. Przyjechał tu wyłącznie z obowiązku, Tokio nie podobało mu się pod każdym względem i marzył tylko o tym, żeby ta cholerna robota wreszcie się skończyła, a on mógł wrócić do Ameryki. Jedyną namiastką ojczyzny, jaką udało mu się tutaj znaleźć, stały się spotkania z innymi imigrantami z zachodu, którzy również nie palili się ani do nauki języka, ani zwyczajów. Wkrótce więc w jego okolicy wyodrębniła się pięcioosobowa grupka gaijinów, wyklętych, odsuniętych poza japońskie społeczeństwo.
Chase, gaijin z zaledwie czterotygodniowym stażem, posłał Robertowi pytające spojrzenie. Początki ich znajomości sięgały beztroskich czasów piaskownicy i wystarczył jeden rzut oka na przyjaciela, by móc natychmiast zorientować się, że stało się coś złego. Mężczyzna spotkał się jednak z kompletnym brakiem reakcji, więc postanowił się w końcu odezwać.
– Powiesz nam wreszcie, po co zwołałeś to nagłe zebranie? Bo coś mi mówi, że masz niezbyt dobre wieści.
– Nie mylisz się – potwierdził Robert, jednak jego wzrok spoczął nie na przyjacielu, lecz na Hisako, jedynym tubylcu w całym zestawieniu. Drobniutka czarnowłosa kobieta szturchnęła ze złością Rowenę – pulchną, lecz bardzo atrakcyjną Brytyjkę – która od piętnastu minut zawzięcie SMS-owała z komórki ukrytej pod blatem stolika. Rowena natychmiast się wyprostowała, chowając telefon do kieszeni.
– Mówiłeś coś? – zapytała niezbyt przytomnie.
– Poniekąd – mruknął Robert.
– To w końcu co się stało?! – warknęła zniecierpliwiona Becky gasząc papierosa w okrągłej porcelanowej popielniczce. – Powiesz nam, czy mamy się tutaj zestarzeć?
Cztery pary oczu utkwiły zaciekawione spojrzenia w sprawcy całego zamieszania. Ten jednak nie odpowiedział od razu – zaczął przesuwać palcem łyżeczkę do herbaty po blacie stolika maskując pełną napięcia ciszę irytującym szuraniem. W końcu jednak milczenie stało się nie do zniesienia, podobnie jak naglące spojrzenia przyjaciół, które wręcz fizycznie odczuwał na swojej skórze. Uznał, że dalsze udawanie nagłego zainteresowania sztućcami nie ma sensu, więc wziął głęboki wdech, dał sobie jeszcze chwilę na ubranie myśli w odpowiednie słowa, po czym wykrztusił w końcu:
– Wczoraj... Wczoraj późnym wieczorem dostałem telefon z policji. Angelina nie żyje. 
Zapadła głucha cisza, zmącona jedynie dobiegającym zewsząd cichutkim brzękiem filiżanek. Nikt nie wyrzekł nawet jednego słowa – można było odnieść wrażenie, że inni goście kawiarni również zamarli, przysłuchując się rozmowie, choć nie dotyczyła ich ona w najmniejszym stopniu. Nawet Becky, która niemal zawsze miała coś do powiedzenia, tym razem wpatrywała się tylko z otwartymi ustami w Roberta. 
– Angelina? – odezwała się w końcu Rowena, a jej głos na tle panującego milczenia zabrzmiał tak nienaturalnie, że wszyscy pozostali natychmiast zwrócili głowy w jej stronę. – Nie mów że... że chodzi ci o twoją kuzynkę...
– Właśnie o nią – potwierdził Robert, nadal nie podnosząc wzroku.
– Ale... jak to? Co się stało? – zapytała Hisako, przykrywając usta dłonią.
– I w tym tkwi problem. Nie wiadomo, co się właściwie wydarzyło i dlaczego zginęła w taki, a nie inny sposób. Jeszcze jakoś bym zrozumiał, gdyby miała wypadek... Wiadomo, że różne rzeczy się zdarzają, ale... Angelina zmarła na zawał.
– Chyba żartujesz! – Becky wytrzeszczyła na niego oczy i sięgnęła po następnego papierosa. – Jaki zawał?! Ile ona miała lat? Nawet nie trzydzieści...
– Właśnie dlatego cała sprawa wygląda bardzo dziwnie. Angelina nosiła przy sobie kalendarz, gdzie wpisała moje dane w rubryce "w razie wypadku powiadomić", więc policja zadzwoniła bezpośrednio do mnie, ale funkcjonariusz, z którym rozmawiałem, nie był w stanie powiedzieć mi nic poza tym, że znaleziono ją w pasażu handlowym w Ikebukuro i stwierdzono zawał. Przyczyny nieustalone. To... trochę dziwne, nie uważacie? Młoda kobieta, wręcz okaz zdrowia i umiera tak nagle, w taki sposób.
– Sugerujesz... że to może być sprawka Kiry? – zapytała ostrożnie Hisako.
– Właśnie to chciałem powiedzieć – mruknął Robert.
– Ale zastanów się, przecież to bez sensu... – Chase pokręcił głową z niedowierzaniem. – Kira pozbywa się przestępców, prawda? Angelina nie wyglądała na taką, która miałaby coś na sumieniu, a już na pewno nic na tyle poważnego, żeby Kira chciał ją zlikwidować.
– Z jednej strony masz rację, ale jest coś jeszcze.
Chase uniósł brwi.
– Co prawda nie powinienem wam o tym mówić, Angelina wyraźnie mi zabroniła, ale skoro nie żyje, to chyba nie zrobi jej to żadnej różnicy... – Robert zrobił pauzę i westchnął głęboko, po czym kontynuował: – Przede wszystkim, to nie była żadna Angelina. Jej prawdziwe nazwisko to Nikola Nasberg.
– Nikola! Wiedziałem, że coś tu nie gra! – Chase uderzył pięścią w stół, a młoda Japonka siedząca przy stoliku obok podskoczyła ze strachu. – Pamiętam, jak cię odwiedzała wiele lat temu... Bawiłem się z nią na jednym podwórku! Kiedy przedstawiłeś nam Angelinę, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że gdzieś już ją widziałem, ale w życiu nie przyszłoby mi do głowy, że ona i Nikola to ta sama osoba. Co jej odbiło, żeby używać fałszywego nazwiska?
– Do dnia dzisiejszego sam się nad tym zastanawiałem – przyznał Robert. – Przyjechała nagle, bez zapowiedzi. Powiedziała, że ma niesamowicie pilną sprawę i koniecznie musi się u mnie zatrzymać. Kazała zwracać się do siebie fałszywym nazwiskiem i absolutnie nikomu nie zdradzać jej tożsamości. Kiedy spytałem ją o powód takiego zachowania, bardzo się zdenerwowała i zabroniła mi drążyć temat. Powiedziała, że dla własnego dobra mam się w to nie mieszać.
– I ty pozwoliłeś jej zostać? – przerwała mu Becky, wyraźnie zaskoczona. – Przecież to na kilometr śmierdzi jakimś oszustwem. Ja na twoim miejscu od razu wyrzuciłabym ją za drzwi.
– W to nie wątpię – mruknął Robert. – Owszem, mnie też cała ta sprawa wydała się bardzo podejrzana. Ostatecznie jednak zgodziłem się jej pomóc, kiedyś mieliśmy bardzo bliskie relacje i wierzyłem, że raczej nie wciągnęłaby mnie coś, co mogłoby mi nastręczyć kłopotów.
– Ale wygląda na to, że twoja kuzyneczka coś przeskrobała, i to coś naprawdę paskudnego – wtrącił się Chase, dopijając kawę. – Mówię ci, twoja naiwność kiedyś cię zgubi...
– Chyba jednak nie – powiedział Robert, a jego ton nagle zrobił się nieco ostrzejszy. – Też myślałem, że może faktycznie popełniła jakieś przestępstwo, ale dziś rano byłem na policji. Musiałem zidentyfikować jej ciało i odebrać rzeczy osobiste, które przy niej znaleziono. Wśród nich była legitymacja agenta FBI.
Hisako zakrztusiła się herbatą. Becky westchnęła i poklepała ją po plecach z całej siły.
– Hmm, czyli tak to wszystko wygląda – mruknął Chase. – Tego się nie spodziewałem.
– Sam więc widzisz, że twój scenariusz nie wchodzi w grę. Pozostaje tylko kwestia...
– A może ona pracowała dla L'a? – przerwała mu Rowena. – No wiecie, w sprawie Kiry.
– No, brawo – prychnął Chase. – A co innego w obecnej sytuacji mógłby tu robić agent FBI? Taki ktoś jak L na pewno ma wtyki w policji na całym świecie, więc sprowadzenie do Japonii kilku agentów to dla niego drobnostka. Ciekawi mnie tylko, dlaczego nie wiedziałeś nic o tym, gdzie pracuje twoja kuzynka, Robert.
– A skąd miałem wiedzieć? W ciągu ostatnich kilku lat prawie w ogóle nie rozmawialiśmy, dopiero niedawno się do mnie odezwała. Myślałem, że chce... odnowić kontakt, ale...
Urwał i wbił wzrok w blat stolika. Znów zaczął bawić się łyżeczką.
– Strasznie mi przykro, stary – powiedział Chase, wyraźnie zmieszany.
Kolejną chwilę milczenia, jaka nastała po jego słowach, przerwał piskliwy dźwięk komórki, wydobywający się z kieszeni Roweny. Kobieta natychmiast wyjęła telefon i zaczęła stukać w klawisze. Chase przewrócił oczami.
– Czy ty naprawdę nie mogłabyś chociaż na chwilę wyłączyć tej komórki?
Rowena zignorowała go. Przeczytała w skupieniu wiadomość, po czym pacnęła się ręką w czoło.
– Cholera jasna! Właśnie dostałam SMS-a od Christiny. Na śmierć zapomniałam, że umówiłam się z nią dzisiaj w Kichijoji w pasażu handlowym...
Becky prychnęła ostentacyjnie.
– Wellington? A kto by się tam nią przejmował. Powiedz że zostawiłaś żelazko na gazie i nie możesz, czy coś.
Christina Wellington była brakującym piątym gaijinem, współlokatorką Hisako. Robert osobiście uważał ją za bardzo pociągającą kobietę i nie obraziłby się, gdyby ona również zjawiła się tego dnia w Shibuyi, ale poza nim i Hisako, reszta grupy ją co najwyżej tolerowała (w tym Becky otwarcie deklarowała nienawiść wobec niej), czemu zresztą specjalnie się nie dziwił. W rzeczy samej było w niej coś ujmującego, ale charakter miała trudny. Wolał jej więc nie zapraszać, żeby uniknąć niepotrzebnych spięć. I tak miał wystarczająco zmartwień na głowie.
– Nie powinnaś o niej tak mówić – oburzyła się Hisako na słowa Becky. – Nie zapominaj, że to moja przyjaciółka.
– No dobra, ale Roweno, mogłabyś sobie odpuścić dzisiaj tę randkę...
– Nie, serio, muszę jechać – powiedziała Rowena, ale nie wyglądała na zachwyconą. Podniosła się z krzesła i założyła na siebie płaszcz. – Ostatnio ją dosyć chamsko wystawiłam. Pójdę z nią w końcu na te zakupy.
– W którym pasażu handlowym się umówiłyście? – zainteresowała się Hisako.
– W tym naprzeciwko stacji.
– Pojadę z tobą. Mają tam świetny obuwniczy, a moje szpilki zaczynają się trochę rozklejać.
– Czyli rozumiem, że spotkanie skończone... Świetnie, i tak miałam się już zbierać. Idziesz? – Becky spojrzała na Roberta, który jako jedyny pozostał na swoim miejscu.
– Zostanę jeszcze chwilę.
Chase uniósł pytająco brwi.
– Mam jeszcze do załatwienia jedną sprawę, do której niekoniecznie przyda mi się wasze towarzystwo – wyjaśnił Robert. – Dopiję kawę i pójdę sam.
– Jak uważasz.
Całe towarzystwo, z wyjątkiem Roberta, zaczęło w pośpiechu narzucać na siebie płaszcze i szaliki. Becky wciąż mamrotała coś pod nosem na temat trzymania z wrednymi sukami, ale nikt nie zwracał na nią uwagi – Rowena, wpatrzona jak zwykle w ekran telefonu, czytała na głos możliwe połączenia z Shibuyi do Kichijoji. Japończyk w średnim wieku, widząc, że cała grupa wychodzi, podszedł do ich stolika z tacą, zapewne z zamiarem zajęcia ich miejsca, ale nagle dostrzegł Roberta. Posłał mu pytające spojrzenie. Robert od niechcenia pokręcił głową, jakby odganiał od siebie natrętną muchę – Japończyk, widząc to, oddalił się zawiedziony w poszukiwaniu innego stolika. Wysoki i donośny głos Roweny było słychać jeszcze przez parę minut, a potem zrobiło się zaskakująco cicho.
Upewniwszy się, że wszyscy jego przyjaciele wyszli, Robert wyjął z kieszeni telefon i zaczął pisać wiadomość mailową.

* * *

L ostatnie kilka godzin spędził na intensywnym myśleniu.
Musiał poukładać sobie w głowie ostatnie wydarzenia. Nadal nie mógł wydedukować, w jaki sposób Kira zabijał swoje ofiary, i szczerze mówiąc, od początku zaangażowania w całą sprawę nie udało mu się wpaść na ani jeden sensowny pomysł. Jedyne co przychodziło mu na myśl, to udział jakichś nadprzyrodzonych mocy, ale to przecież tak niedorzeczne, że absolutnie nie było miejsca na tę teorię w racjonalnym do bólu umyśle L'a. Chociaż z drugiej strony, czy fakt, że ktoś zabija wiele osób jednocześnie – zawałem serca! – bez konieczności znajdowania się w pobliżu ofiary, był w jakikolwiek sposób spójny i logiczny? Nie, skarcił siebie w myślach L. Nie może odrzucać żadnej możliwości, jakkolwiek nieprawdopodobna by ona nie była. Jednego mógł być pewien – dopóki nie odkrył sposobu zabijania Kiry, ten miał nad nim zdecydowaną przewagę.
Ale L miał jeszcze jednego asa w rękawie, o którym nie wiedział Kira. Ów "as w rękawie" napisał właśnie do niego krótką wiadomość mailową, co obwieściło mu powiadomienie u dołu ekranu.

Serio, dwunastu agentów FBI? Zjebałeś, L.

Charlie

L, przeczytawszy wiadomość, zmarszczył brwi.
Charlie Blake nie musiał się nawet podpisywać, a detektyw i tak rozpoznałby autora tej zjadliwej wiadomości. Był to wybitny haker, absolutny mistrz w swoim fachu, z którym ta interesująca znajomość rozpoczęła się w równie zaskakujący sposób. Charlie zdążył bowiem narobić sporego zamieszania w przestępczym światku. Udało mu się wykraść (i upublicznić) wrażliwe państwowe dane, czym zaszedł za skórę amerykańskiemu i włoskiemu rządowi do tego stopnia, iż ci zwrócili się o pomoc do L'a. Detektyw rzecz jasna podjął się sprawy. Lubił takie wyzwania. Charlie podpisywał się pod każdym swoim "dziełem", używając wiadomości potwierdzonej własnym kluczem, dzięki czemu zyskał wątpliwą popularność na całym świecie, a jednocześnie udawało mu się pozostać nieuchwytnym, co bardzo L'owi imponowało. Mogło to bowiem oznaczać, że ma do czynienia z kimś nieprzeciętnie inteligentnym, kimś równym sobie. I nie zawiódł się.
Przypadek Charliego należał zdecydowanie do tych cięższych, bo dopiero po kilku miesiącach śledztwa L'owi udało się udowodnić jego powiązania z dość paskudną włoską mafią. Wpadł również na trop wskazujący, iż to ten haker może być odpowiedzialny za głośną kradzież dwóch milionów dolarów z australijskiego banku w 2000 roku. L poinformował o swoich odkryciach zleceniodawców. Miał również uświadomić ich, że portret pamięciowy, który policja posiada w swoich kartotekach, jest fałszywy i przedstawia dawno nieżyjącą osobę, ale Charlie był szybszy. Jakimś sposobem – prawdopodobnie łamiąc dziurawe zabezpieczenia policyjnych baz danych, a może drogą zwyczajnej dedukcji – zorientował się, iż L depcze mu po piętach. Haker zareagował jednak zgoła inaczej niż większość przestępców, z jakimi detektyw miał do czynienia. Zamiast grozić L'owi śmiercią lub innymi nieprzyjemnymi konsekwencjami, skontaktował się z nim, oferując mu współpracę. Przedstawił propozycję, która polegała na pomocy przy śledztwach w zamian za zaniechanie sprawy Charliego i – oczywiście – sowite wynagrodzenie. Propozycja była nie do odrzucenia, ponieważ Charlie odgadł (diabli wiedzą jak), iż L, Eraldo Coil i Deneuve to jedna i ta sama osoba, o czym raczył poinformować detektywa w dość bezczelnym mailu. L'owi ujawnienie jego od dawna stosowanej strategii było absolutnie nie na rękę, toteż zgodził się na stawiane warunki. Może nawet i byłby w stanie jakoś się z tego wywinąć, ale w gruncie rzeczy cieszył się z takiego obrotu spraw. Doszedł do wniosku, że przyda mu się tak potężny sprzymierzeniec. Talent do łamania wszelkich zabezpieczeń i siania cyberzamętu mógł okazać się niezbędny do pozyskiwania dowodów w trudniejszych śledztwach. Zrezygnował więc z dostarczania policji informacji o Charliem pod pretekstem zaangażowania w sprawę większej wagi (co, ku jego rozbawieniu, spowodowało przyklejenie mu łatki "aroganckiego i zajmującego się jedynie tymi przypadkami, które on sam uzna za interesujące") i od tamtej pory utrzymywał z hakerem dość regularny kontakt mailowy.
Przystanie na propozycję Charliego okazało się strzałem w dziesiątkę. Haker rzeczywiście okazał się nieocenioną pomocą przy rozwiązywaniu pewnych spraw, zwłaszcza piekielnie trudnego śledztwa dotyczącego seryjnego mordercy BB. L co prawda wydawał na Charliego fortunę, bo ten cenił się wysoko, ale absolutnie nie żałował ani dolara przeznaczonego na wypłatę dla hakera. Zapewne byłby w stanie zapłacić Charliemu więcej, gdyby ten tylko poprosił. Ale nie zrobił tego. Gdzieś w międzyczasie ich kontakt przestał ograniczać się do kwestii tylko i wyłącznie zawodowych i zaczęli nawiązywać coraz więcej prywatnych konwersacji. Były to iście kuriozalne rozmowy, prowadzone w ten sposób, by żadna ze stron nie dowiedziała się zbyt wiele na temat drugiej. Polegały głównie na przerzucaniu się kąśliwymi uwagami i bezlitosnym wytykaniu błędów w rozumowaniu, ale też zdarzało im się luźno komentować bieżące sprawy czy narzekać na niedobór snu i przeciążenie obowiązkami. W końcu u L'a rozwinęło się coś na kształt sympatii do Charliego. Mimo iż wiedział o hakerze tyle, co udało mu się wyczytać z jego maili, dusza detektywa nakazywała mu sporządzić krótki profil psychologiczny wspólnika. I zaiste był on intrygującą osobą. W swoim systemie wartości na pierwszym miejscu stawiał pieniądze, wobec czego przekupienie go nie należało do rzeczy szczególnie trudnych, w dodatku miał niewyparzony język, ale jednocześnie nie można mu było odmówić swoistego geniuszu. Był to jednak zupełnie inny rodzaj inteligencji niż u L'a. Dedukcja, ciąg przyczynowo skutkowy oraz wyciąganie wniosków sprawiały mu pewien problem. Nie był też równie spostrzegawczy co L. Odznaczał się za to zdumiewającą intuicją oraz doskonałą znajomością ludzkich zachowań, przyzwyczajeń i schematów myślowych. Chyba właśnie dlatego udało mu się zajść tak daleko w karierze hakera. Tak czy inaczej, do tej pory L'owi bardzo odpowiadała taka współpraca oparta na ograniczonym zaufaniu, sprawdzała się też ona we wszystkich prowadzonych przez niego do tej pory śledztwach.
Ze sprawą Kiry był jednak pewien problem. Zwykle seryjni zabójcy robili co mogli, by pozostać w cieniu, niezauważonymi, za wszelką cenę unikali też bezpośredniej konfrontacji z policją. Tutaj jednak toczyła się nieco inna gra. Kirze co prawda też zależało na tym, by nikt nie odkrył jego prawdziwej tożsamości, ale nie przeszkadzało mu to w podejmowaniu wysoce ryzykownych akcji, tylko po to, by znaleźć i zlikwidować tych, którzy stają mu na drodze. Innymi słowy, Kira robił wszystko, by poznać tożsamość słynnego detektywa i L wiedział o tym. To był w tym momencie priorytetowy cel jego przeciwnika – zabijanie złoczyńców zeszło na dalszy plan. L był świadom, że jeśli chce pozostać przy życiu, musi uważniej obserwować osoby ze swojego otoczenia. Jak tu jednak obserwować kogoś, o którym wie się praktycznie tyle co nic?
Problem Charliego od dłuższego czasu tkwił L'owi gdzieś z tyłu głowy. Kira miał przecież dostęp do policyjnych informacji, to było bardziej niż oczywiste. Podobnie zresztą jak Charlie, inaczej nie mógłby się dowiedzieć o śmierci agentów FBI. Nawet jeśli Kira do tej pory nie korzystał z pomocy nikogo z zewnątrz (choć i co do tego detektyw nie miał pewności), to niewykluczone, iż nawiąże taką współpracę w przyszłości. Rzecz jasna, Charlie nie pasował zbytnio do koncepcji "praworządnego obywatela" i sam teoretycznie mógł znaleźć się na liście ofiar Kiry, ale skoro detektyw mógł współpracować z przestępcami, to dlaczego nie seryjny morderca? L musiał być czujny. Z drugiej strony, nie mógł też tak po prostu zerwać współpracy z hakerem, gdyż istniała możliwość, iż taka decyzja obróci się przeciwko niemu. Nie było tak naprawdę dobrego rozwiązania.
Detektyw doszedł do wniosku, że najbardziej rozsądnym pomysłem w tej sytuacji byłoby nakłonienie Charliego na spotkanie twarzą w twarz, by mogli współpracować będąc fizycznie obok siebie. Zdemaskowanie się jako L przed osobą o wątpliwej przeszłości kryminalnej może i było dość ryzykowne, ale z drugiej strony nie potrafił wyobrazić sobie lepszego sposobu na kontrolowanie działań tego przebiegłego hakera. Wszystko jednak wyglądało dobrze w teorii. L wiedział, że Charlie nie jest głupi i nie da się tak łatwo namówić na bezpośrednie spotkanie.
Mężczyzna postanowił na razie odpisać na maila.

Wiedzieli, jakie podejmują ryzyko. Zapewniam cię, że ich śmierć nie pójdzie na marne.

Odpowiedź nadeszła po kilku minutach, co jeszcze parę miesięcy temu nie zdarzało się raczej we wczesnych godzinach popołudniowych. L pomyślał, że albo Charlie przeniósł się do strefy czasowej zbliżonej do Japonii, albo – podobnie jak detektyw – przestał przesypiać noce. Jedno i drugie było równie prawdopodobne.

No ja myślę. Ogólnie nie polecam wysyłać swoich ludzi na samobójcze misje. To się źle kończy, wtedy umierają i w ogóle. Tak tylko przypominam.

L'a znów boleśnie ukłuło poczucie winy. Już miał ułożoną w myślach dość chłodną odpowiedź na ten niepotrzebny sarkazm, ale postanowił, że koniec wymiany maili na dziś. Miał ważniejsze sprawy na głowie.
Mężczyzna podniósł filiżankę do ust, po czym zorientował się, że na dnie została tylko garstka fusów. To już piąta kawa w przeciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. W rzeczy samej, to był ciężki dzień.
L miał szczerą nadzieję, że nie przedawkował kofeiny.

Spis treści

Podziękowania za szablon dla: