Blog został założony w 2012 roku, a pierwszy post publikuję dzisiaj. Takie rzeczy to tylko ze mną.
Jednak dopiero teraz czuję się na siłach, żeby napisać to, co od dawna tkwiło w mojej głowie. Mam nadzieję, że wam się spodoba. Miłego czytania!
(ja wiem, że imię tej agentki FBI jest dziwne, ale wzięłam je żywcem z mangi, serio)
Jednak dopiero teraz czuję się na siłach, żeby napisać to, co od dawna tkwiło w mojej głowie. Mam nadzieję, że wam się spodoba. Miłego czytania!
(ja wiem, że imię tej agentki FBI jest dziwne, ale wzięłam je żywcem z mangi, serio)
* * *
Druga czterdzieści osiem.
Dość młoda godzina,
pomyślał L, wrzucając dziewiątą kostkę cukru do filiżanki.
Wymacał prawą dłonią łyżeczkę, po czym zaczął powoli mieszać
kawę, wpatrując się jednocześnie w monitor komputera, który był
obecnie jedynym źródłem światła w pokoju hotelowym. Jego oczy
poruszały się szybko, śledząc z najwyższą dokładnością
szczegóły dotyczące ostatnio zarejestrowanych zgonów wśród
przestępców.
Z każdą minutą
irytacja L'a pogłębiała się i mężczyzna czuł, że jego
cierpliwość jest właśnie wystawiana na ciężką próbę.
Upłynęło już osiem dni odkąd otrzymał wiadomość o nietypowych
listach pożegnalnych, jakie zostawiają niektóre ofiary Kiry. Udało
mu się odkryć fragment zaszyfrowanej w nich wiadomości, lecz
najważniejsza część wciąż pozostawała nieodgadniona. Detektyw
przeczuwał, iż pozostało mu jedynie czekać na następne
morderstwo, co – w jego mniemaniu – oznaczało porażkę. A L nie
znosił przegrywać. Z uporem małego dziecka wciąż na nowo
przeglądał informacje, które otrzymał od Watariego w tej sprawie,
z nadzieją, że uda mu się znaleźć choć jeden mały szczegół,
jedno najdrobniejsze przeoczenie, dzięki któremu byłby w stanie
wyprzedzić swojego przeciwnika choćby o krok. Ta maleńka przewaga
mogła zadecydować o losach całej sprawy.
Długie godziny spędzone
przed komputerem nie zdały się jednak na wiele, a fakt, iż oprócz
ciągłego analizowania tysiąca informacji naraz musiał jeszcze
toczyć nierówną walkę ze snem, wcale mu nie pomagał. Co prawda
kolejna filiżanka mocnej kawy rozjaśniła nieco jego umysł, ale L
zdawał sobie sprawę z tego, iż za chwilę zbawienna kofeina
przestanie działać, a on znów popadnie w senne otępienie.
Wiedział też, że wkrótce jego organizm zacznie protestować wobec
ciągłego traktowania małej czarnej jako substytutu drzemki. Nie
mógł jednak pozwolić sobie na sen. Jeszcze nie.
"L, czy wiesz, że
bogowie śmierci..."
Samo pojęcie "bóg
śmierci" brzmiało dla niego absurdalnie i detektyw
powątpiewał, że coś takiego w ogóle istnieje, jednak obudził
się w nim dziwny niepokój. Mężczyzna uważał za wysoce
prawdopodobne, iż Kira wysyłając mu wiadomości tego typu chce
odwrócić jego uwagę od swoich faktycznych działań, co z całą
pewnością nie wróżyło nic dobrego. Zwłaszcza, że ostatnio
zmarli przestępcy przypominali ofiary jakiegoś chorego eksperymentu
– być może morderca planował coś wyjątkowo paskudnego i chciał
dokładnie przetestować swoją moc, nim przystąpi do realizacji
tego celu... Tak czy inaczej, na chwilę obecną L nie miał żadnych
innych poszlak, więc postanowił skupić swoją uwagę na listach,
choćby i okazało się, że poświęcił trzy doby ze swojego życia
na marne.
Dwie kawy później do
uszu mężczyzny dotarł głos Watariego, zniekształcony przez
komputerowy mikrofon. L aż podskoczył – już od jakichś dwóch
minut miał zamknięte oczy i powoli odpływał w sen. Staruszek nie
miał jednak w zwyczaju niepokoić go o tak późnej porze, chyba że
miał do przekazania coś naprawdę ważnego, więc detektyw całą
siłą woli zmusił się do skupienia resztek uwagi na jego słowach.
– L, masz telefon od
dyrektora FBI – usłyszał.
Mężczyzna leniwie
podniósł głowę i otworzył oczy tak szeroko, jak tylko pozwalało
mu na to zmęczenie. Pełen złych przeczuć, jednym kliknięciem
myszki odebrał rozmowę.
– To ja – odezwał
się znajomy głos po drugiej stronie kabla. – Mam przed sobą
raport, w którym napisano, że wszyscy nasi agenci wysłani do
Japonii nie żyją. Każdy z nich zmarł na atak serca. To chyba
jasne, że Kira za tym stoi.
L zaklął w myślach.
Cała dwunastka nie żyje? Takiego obrotu spraw się nie
spodziewał.
– Słuchaj... –
kontynuował dyrektor FBI. – Przykro mi, ale to już postanowione.
Wycofujemy się z udziału w śledztwie.
Detektyw milczał. Nawet
nie śmiał protestować. Ponownie chwycił łyżeczkę do herbaty i
ścisnął ją mocno, wyładowując swoją frustrację na
przedmiocie.
– L, dzwoni szef Yagami
– zakomunikował Watari tuż po tym, jak dyrektor zakończył
rozmowę.
Yagami? To zwykle
również oznaczało kłopoty.
– L, właśnie dostałem
telefon od dyrektora FBI. Dowiedziałem się, że poprosiłeś go o
wysłanie dwunastu agentów FBI do Japonii, żeby śledzili każdego,
kto jest powiązany z dochodzeniem.
Cudownie. Tylko tego
brakowało żeby Yagami dowiedział się o agentach.
Trzymana przez niego
łyżeczka wygięła się nieco.
– Tak, to prawda.
– I jak masz zamiar mi
to teraz wytłumaczyć? – zapytał Yagami ze złością. –
Jesteśmy podejrzanymi we własnym śledztwie?!
– Stwierdziłem, że to
konieczne jeżeli zależy nam na ustaleniu tożsamości Kiry –
odparł L, nie zmieniając tonu głosu ani odrobinę. Jedyną
widoczną oznaką złości, która wrzała w nim jak ukrop, była owa
nieszczęsna łyżeczka – wygięta tak mocno, że nie nadawała się
już do użytku.
– To niedopuszczalne!
Nie mogę uwierzyć, że nas szpiegowałeś! Garstkę ludzi, którzy
zgodzili się z tobą współpracować!
Z głośników komputera
dobiegł go odgłos kroków, a potem przytłumione rozmowy
pozostałych policjantów z kwatery głównej śledztwa. Najwyraźniej
Yagami pod wpływem emocji zapomniał się rozłączyć.
– Wiedziałem od samego
początku, że nie możemy mu ufać...
– Ważniejsze jest
teraz to, że Kira zabił tych wszystkich agentów FBI. To oczywiste,
że pozbędzie się każdego, kto stanie mu na drodze, niezależnie
od tego, czy jest przestępcą, czy nie.
– I tak właśnie
wygląda jego tak zwane poczucie sprawiedliwości. Przecież
to zwykły morderca.
Ostry, przenikliwy dźwięk
dobiegający z głośników komputera oznajmił L'owi, że ktoś w
końcu zdecydował się przerwać rozmowę.
– Jest jeszcze coś –
odezwał się znowu Watari. – Mamy kolejną ofiarę. I...
Znaleziono też list pożegnalny.
Złość opuściła L'a
na krótką chwilę, ustępując miejsca rosnącej ekscytacji, jaka
towarzyszyła mu za każdym razem, kiedy wiedział, że jest bliski
rozwiązania zagadki. List pożegnalny. Brakujący element układanki.
To właśnie na to czekał przez osiem długich dni.
Kilka kliknięć myszką
i na ekranie monitora pojawiło się zdjęcie listu, napisanego
niemal w identyczny sposób, co pozostałe. Na pierwszy rzut oka była
to wiadomość kompletnie pozbawiona sensu i przeciętny człowiek
zapewne by ją zignorował, jednak L'a od zwykłego śmiertelnika
dzieliły lata doświadczeń w pracy detektywa, które nauczyły go
dostrzegać drugie dno tam, gdzie go
teoretycznie nie ma. Wystarczyło po prostu przeczytać znaki rzędami
od lewej, a nie kolumnami od prawej. To takie proste! A potem już
tylko dopasować brakujące słowa do pozostałej części
zaszyfrowanej wiadomości...
"L, czy wiesz, że
bogowie śmierci uwielbiają jabłka?"
Detektyw rozmasował
sobie czoło. Od natłoku myśli rozbolała go głowa i czuł, że
może za chwilę eksplodować. Jeszcze kilka minut wcześniej
narzekał na bezczynność i brak możliwości wykonania kolejnego
ruchu, i nagle otrzymał szokujące informacje jedna po drugiej. Choć
starał się nie okazywać tego nawet przed samym sobą, wiadomość
o śmierci agentów FBI bardzo nim wstrząsnęła. Wiedział, że to
była jego wina. Kazał im śledzić grupę osób, wśród których
musiał być Kira – równie dobrze mógłby wysłać ich na misję
samobójczą. Z drugiej strony nie podejrzewał, że jego przeciwnik
pozbędzie się wszystkich za jednym zamachem. I skąd wziął ich
nazwiska? Dla osoby postronnej, nawet tak inteligentnej jak Kira,
zdobycie danych agentów FBI nie było wcale proste. I ta
zaszyfrowana wiadomość... Z początku L potraktował ją jak zwykłą
kpinę, jednak im dłużej myślał, tym większy niepokój go
ogarniał.
Bogowie śmierci...
A co jeśli oni...
istnieją naprawdę?
Jeszcze jedna kawa. L
czuł, że nie dane mu będzie zasnąć tej nocy.
* * *
– Robert, zabiję cię.
Młoda, drobnej postury
Amerykanka, ubrana ściśle według norm narzucanych przez kolorowe
magazyny, zaciągnęła się papierosem i dmuchnęła dymem prosto w
twarz mężczyzny siedzącego obok niej. Robert zakasłał
ostentacyjnie, po czym spojrzał na swoją towarzyszkę.
– A mogę przynajmniej
wiedzieć, z jakiego powodu? – zapytał.
– Miałeś mi wczoraj
przesłać kasę za zakupy na Amazonie, ty dupku – odparła
dziewczyna, odgarniając blond włosy na plecy. – Potrzebuję tego,
do cholery. Czynsz się sam nie zapłaci, wiesz?
– Wybacz, Becky, ale
naprawdę miałem inne sprawy na głowie. Prześlę ci dzisiaj.
– No, ja mam nadzieję.
Robert westchnął i
zerknął przez okno. Siedzieli w Excelsior Cafe w centrum Shibuyi,
gdzie jak zwykle było mnóstwo osób, nawet w strefie dla palących,
przez co Becky miała kolejny powód do narzekania. Robert zamyślił
się na chwilę, śledząc wzrokiem przechodzących na zewnątrz
ludzi – grupki rozchichotanych dziewcząt w szkolnych uniformach,
wystrojone od stóp do głów w markowe ubrania kobiety, które
zaskakująco sprawnie poruszały się na wysokich obcasach, wreszcie
miejscowych dziwaków ze sterczącymi irokezami czy włosami we
wszystkich kolorach tęczy, jakich akurat w tej dzielnicy Tokio
spotkać było nietrudno. Lubił obserwować przechodniów. Zawsze go
to w pewien sposób uspokajało, pozwalało choć na chwilę odpędzić
czarne myśli. A nie był tego dnia w najlepszym nastroju i, prawdę
mówiąc, nie miał ochoty się z nikim widzieć, ale uznał, że
przekazanie swoim przyjaciołom wstrząsającej wiadomości, jaką
otrzymał w nocy, jest jego przykrym obowiązkiem.
Słowo "przyjaciele"
było może trochę na wyrost, bo oprócz Chase'a, z ludźmi
zgromadzonymi ciasno wokół okrągłego stolika nie łączyła go
jakaś szczególna więź, jednak prócz nich nie miał w tym mieście
nikogo, z kim mógłby porozmawiać o czymś innym niż o pogodzie.
Wprawdzie w Japonii spędził już ponad trzy miesiące, ale w
znajomości języka i kultury tego kraju uczynił stosunkowo
niewielki postęp i nie udało mu się zaaklimatyzować – po części
również dlatego, że nie chciał i nawet nie próbował. Przyjechał
tu wyłącznie z obowiązku, Tokio nie podobało mu się pod każdym
względem i marzył tylko o tym, żeby ta cholerna robota wreszcie
się skończyła, a on mógł wrócić do Ameryki. Jedyną namiastką
ojczyzny, jaką udało mu się tutaj znaleźć, stały się spotkania
z innymi imigrantami z zachodu, którzy również nie palili się ani
do nauki języka, ani zwyczajów. Wkrótce więc w jego okolicy
wyodrębniła się pięcioosobowa grupka gaijinów, wyklętych,
odsuniętych poza japońskie społeczeństwo.
Chase, gaijin z zaledwie
czterotygodniowym stażem, posłał Robertowi pytające spojrzenie.
Początki ich znajomości sięgały beztroskich czasów piaskownicy i
wystarczył jeden rzut oka na przyjaciela, by móc natychmiast
zorientować się, że stało się coś złego. Mężczyzna spotkał
się jednak z kompletnym brakiem reakcji, więc postanowił się w
końcu odezwać.
– Powiesz nam wreszcie,
po co zwołałeś to nagłe zebranie? Bo coś mi mówi, że masz
niezbyt dobre wieści.
– Nie mylisz się –
potwierdził Robert, jednak jego wzrok spoczął nie na przyjacielu,
lecz na Hisako, jedynym tubylcu w całym zestawieniu. Drobniutka
czarnowłosa kobieta szturchnęła ze złością Rowenę – pulchną,
lecz bardzo atrakcyjną Brytyjkę – która od piętnastu minut
zawzięcie SMS-owała z komórki ukrytej
pod blatem stolika. Rowena natychmiast się wyprostowała, chowając
telefon do kieszeni.
– Mówiłeś coś? –
zapytała niezbyt przytomnie.
– Poniekąd – mruknął
Robert.
– To w końcu co się
stało?! – warknęła zniecierpliwiona Becky gasząc papierosa w
okrągłej porcelanowej popielniczce. – Powiesz nam, czy mamy się
tutaj zestarzeć?
Cztery pary oczu utkwiły
zaciekawione spojrzenia w sprawcy całego zamieszania. Ten jednak nie
odpowiedział od razu – zaczął przesuwać palcem łyżeczkę do
herbaty po blacie stolika maskując pełną napięcia ciszę
irytującym szuraniem. W końcu jednak milczenie stało się nie do
zniesienia, podobnie jak naglące spojrzenia przyjaciół, które
wręcz fizycznie odczuwał na swojej skórze. Uznał, że dalsze
udawanie nagłego zainteresowania sztućcami nie ma sensu, więc
wziął głęboki wdech, dał sobie jeszcze chwilę na ubranie myśli
w odpowiednie słowa, po czym wykrztusił w końcu:
– Wczoraj... Wczoraj
późnym wieczorem dostałem telefon z policji. Angelina nie żyje.
Zapadła głucha cisza,
zmącona jedynie dobiegającym zewsząd cichutkim brzękiem
filiżanek. Nikt nie wyrzekł nawet jednego słowa – można było
odnieść wrażenie, że inni goście kawiarni również zamarli,
przysłuchując się rozmowie, choć nie dotyczyła ich ona w
najmniejszym stopniu. Nawet Becky, która niemal zawsze miała coś
do powiedzenia, tym razem wpatrywała się tylko z otwartymi ustami w
Roberta.
– Angelina? –
odezwała się w końcu Rowena, a jej głos na tle panującego
milczenia zabrzmiał tak nienaturalnie, że wszyscy pozostali
natychmiast zwrócili głowy w jej stronę. – Nie mów że... że
chodzi ci o twoją kuzynkę...
– Właśnie o nią –
potwierdził Robert, nadal nie podnosząc wzroku.
– Ale... jak to? Co się
stało? – zapytała Hisako, przykrywając usta dłonią.
– I w tym tkwi problem.
Nie wiadomo, co się właściwie wydarzyło i dlaczego zginęła w
taki, a nie inny sposób. Jeszcze jakoś bym zrozumiał, gdyby miała
wypadek... Wiadomo, że różne rzeczy się zdarzają, ale...
Angelina zmarła na zawał.
– Chyba żartujesz! –
Becky wytrzeszczyła na niego oczy i sięgnęła po następnego
papierosa. – Jaki zawał?! Ile ona miała lat? Nawet nie
trzydzieści...
– Właśnie dlatego
cała sprawa wygląda bardzo dziwnie. Angelina nosiła przy sobie
kalendarz, gdzie wpisała moje dane w rubryce "w razie wypadku
powiadomić", więc policja zadzwoniła bezpośrednio do mnie,
ale funkcjonariusz, z którym rozmawiałem, nie był w stanie
powiedzieć mi nic poza tym, że znaleziono ją w pasażu handlowym w
Ikebukuro i stwierdzono zawał. Przyczyny nieustalone. To... trochę
dziwne, nie uważacie? Młoda kobieta, wręcz okaz zdrowia i umiera
tak nagle, w taki sposób.
– Sugerujesz... że to
może być sprawka Kiry? – zapytała ostrożnie Hisako.
– Właśnie to chciałem
powiedzieć – mruknął Robert.
– Ale zastanów się,
przecież to bez sensu... – Chase pokręcił głową z
niedowierzaniem. – Kira pozbywa się przestępców, prawda?
Angelina nie wyglądała na taką, która miałaby coś na sumieniu,
a już na pewno nic na tyle poważnego, żeby Kira chciał ją
zlikwidować.
– Z jednej strony masz
rację, ale jest coś jeszcze.
Chase uniósł brwi.
– Co prawda nie
powinienem wam o tym mówić, Angelina wyraźnie mi zabroniła, ale
skoro nie żyje, to chyba nie zrobi jej to żadnej różnicy... –
Robert zrobił pauzę i westchnął głęboko, po czym kontynuował:
– Przede wszystkim, to nie była żadna Angelina. Jej prawdziwe
nazwisko to Nikola Nasberg.
– Nikola! Wiedziałem,
że coś tu nie gra! – Chase uderzył pięścią w stół, a młoda
Japonka siedząca przy stoliku obok podskoczyła ze strachu. –
Pamiętam, jak cię odwiedzała wiele lat temu... Bawiłem się z nią
na jednym podwórku! Kiedy przedstawiłeś nam Angelinę, nie mogłem
pozbyć się wrażenia, że gdzieś już ją widziałem, ale w życiu
nie przyszłoby mi do głowy, że ona i Nikola to ta sama osoba. Co
jej odbiło, żeby używać fałszywego nazwiska?
– Do dnia dzisiejszego
sam się nad tym zastanawiałem – przyznał Robert. – Przyjechała
nagle, bez zapowiedzi. Powiedziała, że ma niesamowicie pilną
sprawę i koniecznie musi się u mnie zatrzymać. Kazała zwracać
się do siebie fałszywym nazwiskiem i absolutnie nikomu nie zdradzać
jej tożsamości. Kiedy spytałem ją o powód takiego zachowania,
bardzo się zdenerwowała i zabroniła mi drążyć temat.
Powiedziała, że dla własnego dobra mam się w to nie mieszać.
– I ty pozwoliłeś jej
zostać? – przerwała mu Becky, wyraźnie zaskoczona. – Przecież
to na kilometr śmierdzi jakimś oszustwem. Ja na twoim miejscu od
razu wyrzuciłabym ją za drzwi.
– W to nie wątpię –
mruknął Robert. – Owszem, mnie też cała ta sprawa wydała się
bardzo podejrzana. Ostatecznie jednak zgodziłem się jej pomóc,
kiedyś mieliśmy bardzo bliskie relacje i wierzyłem, że raczej nie
wciągnęłaby mnie coś, co mogłoby mi nastręczyć kłopotów.
– Ale wygląda na to,
że twoja kuzyneczka coś przeskrobała, i to coś naprawdę
paskudnego – wtrącił się Chase, dopijając kawę. – Mówię
ci, twoja naiwność kiedyś cię zgubi...
– Chyba jednak nie –
powiedział Robert, a jego ton nagle zrobił się nieco ostrzejszy. –
Też myślałem, że może faktycznie popełniła jakieś
przestępstwo, ale dziś rano byłem na policji. Musiałem
zidentyfikować jej ciało i odebrać rzeczy osobiste, które przy
niej znaleziono. Wśród nich była legitymacja agenta FBI.
Hisako zakrztusiła się
herbatą. Becky westchnęła i poklepała ją po plecach z całej
siły.
– Hmm, czyli tak to
wszystko wygląda – mruknął Chase. – Tego się nie
spodziewałem.
– Sam więc widzisz, że
twój scenariusz nie wchodzi w grę. Pozostaje tylko kwestia...
– A może ona pracowała
dla L'a? – przerwała mu Rowena. – No wiecie, w sprawie Kiry.
– No, brawo –
prychnął Chase. – A co innego w obecnej sytuacji mógłby tu
robić agent FBI? Taki ktoś jak L na pewno ma wtyki w policji na
całym świecie, więc sprowadzenie do Japonii kilku agentów to dla
niego drobnostka. Ciekawi mnie tylko, dlaczego nie wiedziałeś nic o
tym, gdzie pracuje twoja kuzynka, Robert.
– A skąd miałem
wiedzieć? W ciągu ostatnich kilku lat prawie w ogóle nie
rozmawialiśmy, dopiero niedawno się do mnie odezwała. Myślałem,
że chce... odnowić kontakt, ale...
Urwał i wbił wzrok w
blat stolika. Znów zaczął bawić się łyżeczką.
– Strasznie mi przykro,
stary – powiedział Chase, wyraźnie zmieszany.
Kolejną chwilę
milczenia, jaka nastała po jego słowach, przerwał piskliwy dźwięk
komórki, wydobywający się z kieszeni Roweny. Kobieta natychmiast
wyjęła telefon i zaczęła stukać w klawisze. Chase przewrócił
oczami.
– Czy ty naprawdę nie
mogłabyś chociaż na chwilę wyłączyć tej komórki?
Rowena zignorowała go.
Przeczytała w skupieniu wiadomość, po czym pacnęła się ręką w
czoło.
– Cholera jasna!
Właśnie dostałam SMS-a od Christiny. Na śmierć zapomniałam, że
umówiłam się z nią dzisiaj w Kichijoji w pasażu handlowym...
Becky prychnęła
ostentacyjnie.
– Wellington? A kto by
się tam nią przejmował. Powiedz że zostawiłaś żelazko na gazie
i nie możesz, czy coś.
Christina Wellington była
brakującym piątym gaijinem, współlokatorką Hisako. Robert
osobiście uważał ją za bardzo pociągającą kobietę i nie
obraziłby się, gdyby ona również zjawiła się tego dnia w
Shibuyi, ale poza nim i Hisako, reszta grupy ją co najwyżej
tolerowała (w tym Becky otwarcie deklarowała nienawiść wobec
niej), czemu zresztą specjalnie się nie dziwił. W rzeczy samej
było w niej coś ujmującego, ale charakter miała trudny. Wolał
jej więc nie zapraszać, żeby uniknąć niepotrzebnych spięć. I
tak miał wystarczająco zmartwień na głowie.
– Nie powinnaś o niej
tak mówić – oburzyła się Hisako na słowa Becky. – Nie
zapominaj, że to moja przyjaciółka.
– No dobra, ale Roweno,
mogłabyś sobie odpuścić dzisiaj tę randkę...
– Nie, serio, muszę
jechać – powiedziała Rowena, ale nie wyglądała na zachwyconą.
Podniosła się z krzesła i założyła na siebie płaszcz. –
Ostatnio ją dosyć chamsko wystawiłam. Pójdę z nią w końcu na
te zakupy.
– W którym pasażu
handlowym się umówiłyście? – zainteresowała się Hisako.
– W tym naprzeciwko
stacji.
– Pojadę z tobą. Mają
tam świetny obuwniczy, a moje szpilki zaczynają się trochę
rozklejać.
– Czyli rozumiem, że
spotkanie skończone... Świetnie, i tak miałam się już zbierać.
Idziesz? – Becky spojrzała na Roberta, który jako jedyny pozostał
na swoim miejscu.
– Zostanę jeszcze
chwilę.
Chase uniósł pytająco
brwi.
– Mam jeszcze do
załatwienia jedną sprawę, do której niekoniecznie przyda mi się
wasze towarzystwo – wyjaśnił Robert. – Dopiję kawę i pójdę
sam.
– Jak uważasz.
Całe towarzystwo, z
wyjątkiem Roberta, zaczęło w pośpiechu narzucać na siebie
płaszcze i szaliki. Becky wciąż mamrotała coś pod nosem na temat
trzymania z wrednymi sukami, ale nikt nie zwracał na nią uwagi –
Rowena, wpatrzona jak zwykle w ekran telefonu, czytała na głos
możliwe połączenia z Shibuyi do Kichijoji. Japończyk w średnim
wieku, widząc, że cała grupa wychodzi, podszedł do ich stolika z
tacą, zapewne z zamiarem zajęcia ich miejsca, ale nagle dostrzegł
Roberta. Posłał mu pytające spojrzenie. Robert od niechcenia
pokręcił głową, jakby odganiał od siebie natrętną muchę –
Japończyk, widząc to, oddalił się zawiedziony w poszukiwaniu
innego stolika. Wysoki i donośny głos Roweny było słychać
jeszcze przez parę minut, a potem zrobiło się zaskakująco cicho.
Upewniwszy się, że
wszyscy jego przyjaciele wyszli, Robert wyjął z kieszeni telefon i
zaczął pisać wiadomość mailową.
* * *
L ostatnie kilka godzin
spędził na intensywnym myśleniu.
Musiał poukładać sobie
w głowie ostatnie wydarzenia. Nadal nie mógł wydedukować, w jaki
sposób Kira zabijał swoje ofiary, i szczerze mówiąc, od początku
zaangażowania w całą sprawę nie udało mu się wpaść na ani
jeden sensowny pomysł. Jedyne co przychodziło mu na myśl, to
udział jakichś nadprzyrodzonych mocy, ale to przecież tak
niedorzeczne, że absolutnie nie było miejsca na tę teorię w
racjonalnym do bólu umyśle L'a. Chociaż z drugiej strony, czy
fakt, że ktoś zabija wiele osób jednocześnie – zawałem serca!
– bez konieczności znajdowania się w pobliżu ofiary, był w
jakikolwiek sposób spójny i logiczny? Nie, skarcił siebie w
myślach L. Nie może odrzucać żadnej możliwości, jakkolwiek
nieprawdopodobna by ona nie była. Jednego mógł być pewien –
dopóki nie odkrył sposobu zabijania Kiry, ten miał nad nim
zdecydowaną przewagę.
Ale L miał jeszcze
jednego asa w rękawie, o którym nie wiedział Kira. Ów "as w
rękawie" napisał właśnie do niego krótką wiadomość
mailową, co obwieściło mu powiadomienie u dołu ekranu.
Serio, dwunastu agentów
FBI? Zjebałeś, L.
Charlie
L, przeczytawszy
wiadomość, zmarszczył brwi.
Charlie Blake nie musiał
się nawet podpisywać, a detektyw i tak rozpoznałby autora tej
zjadliwej wiadomości. Był to wybitny haker, absolutny mistrz w
swoim fachu, z którym ta interesująca znajomość rozpoczęła się
w równie zaskakujący sposób. Charlie zdążył bowiem narobić
sporego zamieszania w przestępczym światku. Udało mu się wykraść
(i upublicznić) wrażliwe państwowe dane, czym zaszedł za skórę
amerykańskiemu i włoskiemu rządowi do tego stopnia, iż ci
zwrócili się o pomoc do L'a. Detektyw rzecz jasna podjął się
sprawy. Lubił takie wyzwania. Charlie podpisywał się pod każdym
swoim "dziełem", używając wiadomości potwierdzonej własnym kluczem, dzięki czemu zyskał wątpliwą
popularność na całym świecie, a jednocześnie udawało mu się
pozostać nieuchwytnym, co bardzo L'owi imponowało. Mogło to bowiem
oznaczać, że ma do czynienia z kimś nieprzeciętnie inteligentnym,
kimś równym sobie. I nie zawiódł się.
Przypadek Charliego
należał zdecydowanie do tych cięższych, bo dopiero po kilku
miesiącach śledztwa L'owi udało się udowodnić jego powiązania z
dość paskudną włoską mafią. Wpadł również na trop
wskazujący, iż to ten haker może być odpowiedzialny za głośną
kradzież dwóch milionów dolarów z australijskiego banku w 2000
roku. L poinformował o swoich odkryciach zleceniodawców. Miał
również uświadomić ich, że portret pamięciowy, który
policja posiada w swoich kartotekach, jest fałszywy i przedstawia
dawno nieżyjącą osobę, ale Charlie był szybszy. Jakimś sposobem
– prawdopodobnie łamiąc dziurawe zabezpieczenia policyjnych baz
danych, a może drogą zwyczajnej dedukcji – zorientował się, iż
L depcze mu po piętach. Haker zareagował jednak zgoła inaczej niż
większość przestępców, z jakimi detektyw miał do czynienia.
Zamiast grozić L'owi śmiercią lub innymi nieprzyjemnymi
konsekwencjami, skontaktował się z nim, oferując mu współpracę.
Przedstawił propozycję, która polegała na pomocy przy śledztwach
w zamian za zaniechanie sprawy Charliego i – oczywiście – sowite
wynagrodzenie. Propozycja była nie do odrzucenia, ponieważ Charlie
odgadł (diabli wiedzą jak), iż L, Eraldo Coil i Deneuve to jedna i
ta sama osoba, o czym raczył poinformować detektywa w dość
bezczelnym mailu. L'owi ujawnienie jego od dawna stosowanej strategii
było absolutnie nie na rękę, toteż zgodził się na stawiane
warunki. Może nawet i byłby w stanie jakoś się z tego wywinąć,
ale w gruncie rzeczy cieszył się z takiego obrotu spraw. Doszedł
do wniosku, że przyda mu się tak potężny sprzymierzeniec. Talent
do łamania wszelkich zabezpieczeń i siania cyberzamętu mógł
okazać się niezbędny do pozyskiwania dowodów w trudniejszych
śledztwach. Zrezygnował więc z dostarczania policji informacji o
Charliem pod pretekstem zaangażowania w sprawę większej wagi (co,
ku jego rozbawieniu, spowodowało przyklejenie mu łatki
"aroganckiego i zajmującego się jedynie tymi przypadkami,
które on sam uzna za interesujące") i od tamtej pory
utrzymywał z hakerem dość regularny kontakt mailowy.
Przystanie na propozycję
Charliego okazało się strzałem w dziesiątkę. Haker rzeczywiście
okazał się nieocenioną pomocą przy rozwiązywaniu pewnych spraw,
zwłaszcza piekielnie trudnego śledztwa dotyczącego seryjnego
mordercy BB. L co prawda wydawał na Charliego fortunę, bo ten cenił
się wysoko, ale absolutnie nie żałował ani dolara przeznaczonego
na wypłatę dla hakera. Zapewne byłby w stanie zapłacić Charliemu
więcej, gdyby ten tylko poprosił. Ale nie zrobił tego. Gdzieś w
międzyczasie ich kontakt przestał ograniczać się do kwestii tylko
i wyłącznie zawodowych i zaczęli nawiązywać coraz więcej
prywatnych konwersacji. Były to iście kuriozalne rozmowy,
prowadzone w ten sposób, by żadna ze stron nie dowiedziała się
zbyt wiele na temat drugiej. Polegały głównie na przerzucaniu się
kąśliwymi uwagami i bezlitosnym wytykaniu błędów w rozumowaniu,
ale też zdarzało im się luźno komentować bieżące sprawy czy
narzekać na niedobór snu i przeciążenie obowiązkami. W końcu u
L'a rozwinęło się coś na kształt sympatii do Charliego. Mimo iż
wiedział o hakerze tyle, co udało mu się wyczytać z jego maili,
dusza detektywa nakazywała mu sporządzić krótki profil
psychologiczny wspólnika. I zaiste był on intrygującą osobą. W
swoim systemie wartości na pierwszym miejscu stawiał pieniądze,
wobec czego przekupienie go nie należało do rzeczy szczególnie
trudnych, w dodatku miał niewyparzony język, ale jednocześnie nie
można mu było odmówić swoistego geniuszu. Był to jednak zupełnie
inny rodzaj inteligencji niż u L'a. Dedukcja, ciąg przyczynowo
skutkowy oraz wyciąganie wniosków sprawiały mu pewien
problem. Nie był też równie spostrzegawczy co L. Odznaczał się
za to zdumiewającą intuicją oraz doskonałą znajomością
ludzkich zachowań, przyzwyczajeń i schematów myślowych. Chyba
właśnie dlatego udało mu się zajść tak daleko w karierze
hakera. Tak czy inaczej, do tej pory L'owi bardzo odpowiadała taka
współpraca oparta na ograniczonym zaufaniu, sprawdzała się też
ona we wszystkich prowadzonych przez niego do tej pory śledztwach.
Ze sprawą Kiry był
jednak pewien problem. Zwykle seryjni zabójcy robili co mogli, by
pozostać w cieniu, niezauważonymi, za wszelką cenę unikali też
bezpośredniej konfrontacji z policją. Tutaj jednak toczyła się
nieco inna gra. Kirze co prawda też zależało na tym, by nikt nie
odkrył jego prawdziwej tożsamości, ale nie przeszkadzało mu to w
podejmowaniu wysoce ryzykownych akcji, tylko po to, by znaleźć i
zlikwidować tych, którzy stają mu na drodze. Innymi słowy, Kira
robił wszystko, by poznać tożsamość słynnego detektywa i L
wiedział o tym. To był w tym momencie priorytetowy cel jego
przeciwnika – zabijanie złoczyńców zeszło na dalszy plan. L był
świadom, że jeśli chce pozostać przy życiu, musi uważniej
obserwować osoby ze swojego otoczenia. Jak tu jednak obserwować
kogoś, o którym wie się praktycznie tyle co nic?
Problem
Charliego od dłuższego czasu tkwił
L'owi gdzieś z tyłu głowy. Kira miał przecież dostęp do
policyjnych informacji, to było bardziej niż oczywiste. Podobnie
zresztą jak Charlie, inaczej nie mógłby się dowiedzieć o śmierci
agentów FBI. Nawet jeśli Kira do tej pory nie korzystał z pomocy
nikogo z zewnątrz (choć i co do tego detektyw nie miał pewności),
to niewykluczone, iż nawiąże taką współpracę w przyszłości.
Rzecz jasna, Charlie nie pasował
zbytnio do koncepcji "praworządnego obywatela" i sam
teoretycznie mógł znaleźć się na liście ofiar Kiry, ale skoro
detektyw mógł współpracować z przestępcami, to dlaczego nie
seryjny morderca? L musiał być czujny. Z drugiej strony, nie mógł
też tak po prostu zerwać współpracy z hakerem, gdyż istniała
możliwość, iż taka decyzja obróci się przeciwko niemu. Nie było
tak naprawdę dobrego rozwiązania.
Detektyw doszedł do
wniosku, że najbardziej rozsądnym pomysłem w tej sytuacji byłoby
nakłonienie Charliego na spotkanie twarzą w twarz, by mogli
współpracować będąc fizycznie obok siebie. Zdemaskowanie się
jako L przed osobą o wątpliwej przeszłości kryminalnej może i
było dość ryzykowne, ale z drugiej strony nie potrafił wyobrazić
sobie lepszego sposobu na kontrolowanie działań tego przebiegłego
hakera. Wszystko jednak wyglądało dobrze w teorii. L wiedział, że
Charlie nie jest głupi i nie da się tak łatwo namówić na
bezpośrednie spotkanie.
Mężczyzna postanowił
na razie odpisać na maila.
Wiedzieli, jakie
podejmują ryzyko. Zapewniam cię, że ich śmierć nie pójdzie na
marne.
Odpowiedź nadeszła po
kilku minutach, co jeszcze parę miesięcy temu nie zdarzało się raczej we wczesnych
godzinach popołudniowych. L pomyślał, że albo Charlie przeniósł
się do strefy czasowej zbliżonej do Japonii, albo – podobnie jak
detektyw – przestał przesypiać noce. Jedno i drugie było równie
prawdopodobne.
No ja myślę. Ogólnie
nie polecam wysyłać swoich ludzi na samobójcze misje. To się źle
kończy, wtedy umierają i w ogóle. Tak tylko przypominam.
L'a znów boleśnie
ukłuło poczucie winy. Już miał ułożoną w myślach dość
chłodną odpowiedź na ten niepotrzebny sarkazm, ale postanowił, że
koniec wymiany maili na dziś. Miał ważniejsze sprawy na głowie.
Mężczyzna podniósł
filiżankę do ust, po czym zorientował się, że na dnie została
tylko garstka fusów. To już piąta kawa w przeciągu ostatnich
dwudziestu czterech godzin. W rzeczy samej, to był ciężki dzień.
L miał szczerą
nadzieję, że nie przedawkował kofeiny.